Dla mnie najważniejsze jest, żeby mąż żył niż jakieś sytuacje intymne. Nie ma to nie ma, koniec kropka. Człowiek musi się z tym pogodzić.
Barbara, żona chorego na raka prostaty Ryszarda
Rok temu namówiłam męża na badania. Dowiedziałam się, że są badania PSA i że są to badania z krwi. Wcześniej mąż bardzo niechętnie podchodził do badań profilaktycznych w kierunku prostaty (badania per rectum), strasznie się wzdrygał i nie chciał na nie pójść. Kiedy więc dowiedziałam się, od kolegi z pracy, że są takie badania z krwi, to namówiłam na nie męża.
Nie, żadnych. Normalnie oddawał mocz, nic go nie bolało. Kompletnie nie przypuszczaliśmy, że może mieć jakieś problemy.
Tak, bo ja po prostu zaczęłam się sama tym interesować. Myślałam – jest w porządku, ale dla świętego spokoju chciałam, żeby mąż poszedł i zrobił sobie badania.
Okazało się, że ma nieprawidłowy wynik. Powiedział jednak, że nie będzie się operował tylko będzie się leczył na własną rękę. Tak też zrobił. Leczył się różnymi pastylkami i ziołami, szukał ratunku w intrenecie. Czuł się cały czas dobrze.
Lekarz powiedział, że trzeba usunąć zmianę w szpitalu. Nie stwierdził, na tym etapie choroby nowotworowej. Mąż więc leczył się metodami naturalnymi.
Sprzeciwiałam się, ale uszanowałam jego decyzję. Mąż bał się operacji. Myślał, że można jeszcze spróbować zaleczyć bez operacji.
Tak. Mąż po pół roku wykonał kolejny raz test PSA. Okazało się, że wynik nieznacznie wzrósł, a potem jakoś tak po 2-3 miesiącach zaczął gwałtownie chudnąć. I to mnie zaniepokoiło. Miałam ojca chorego na raka płuc. Widziałam jak on chudnie, to wyglądało podobnie. Czułam, że coś jest nie tak i namówiłam męża ponownie na badania PSA. I tym razem wskaźnik PSA był już bardzo podwyższony.
Jak zobaczyłam ten wynik PSA 600 to wiedziałam, że to jest coś niedobrego. Wiedziałam, że to jest rak. Tym razem poszliśmy od razu prywatnie do urologa i w ciągu miesiącu mąż znalazł się w szpitalu. Lekarz od razu powiedział, że jest potrzebna chemioterapia i dobrze by było dobrać dodatkowo leczenie, które jest dostępne w tym szpitalu właśnie, w którym mąż teraz przebywa.
Wszyscy jesteśmy zrozpaczeni, tą sytuacją, ale nie możemy tego pokazać. Mąż to jest człowiek pozytywnie nastawiony do świata. I bardzo dobrze. Jest bardziej pozytywnie nastawiony niż ja.
Całe życie zawsze sobie radziłam ze swoimi problemami sama. Byłam kiedyś u psychologa, ale skutek był u mnie odwrotny. Podobnie córka. Dlatego ja wiem, że muszę sobie sama ze sobą radzić. Nie potrzebna jest mi pomoc psychologa.
Jesteśmy z mężem bardzo zgodną rodziną. Stuknęło nam już 41 lat w małżeństwie. Nigdy się nie kłóciliśmy, więc jakoś to się układa. Jestem osobą bardzo cierpliwą i wszystko znoszę. Wiem, że mąż jest teraz trochę inny z powodu tej choroby, ma trochę inny charakter, ale język przygryzę i dobrze jest!
Rozmów na ten temat nie było, ale mąż na przykład traci włosy więc mówię mu: nie martw się, ja bardzo lubię łysych facetów!
Nie. Ja jestem taką osobą, która rozumie tą sytuację. Dla mnie ważniejsze jest, żeby mąż żył niż jakieś sytuacje intymne. Nie ma to nie ma, koniec kropka. Człowiek musi się z tym pogodzić.
Trudno mi radzić, bo musiałabym tą rodziną poznać, każdy jest inny. Ale na pewno jak się ludzie kochają i żyją w zgodzie, to jest łatwiej.
Tak, tak. Mówiłam mu na przykład o znajomym, który walczył z innym nowotworem i dzięki walce udało mu się przeżyć 5 lat, przekonywałam więc męża, że warto jednak się leczyć, że to daje jakieś efekty. Poza tym jesteśmy z mężem ludźmi bardzo wierzącymi i nasza wiara nam bardzo teraz w tym wszystkim pomaga.
Uświadomiła nam, że dzisiaj jesteśmy a jutro może nas nie być.